O pamiętaniu śmierci

Pewien mistrz zen zapytany przez swojego ucznia o to, co jest po śmieci odparł, że nie wie, bo jeszcze żyje. Czy znaczy to, że nie powinniśmy pytać o to, co jest po śmierci? Moim zdaniem takie rozmyślania mają swoją wartość. I mają ją niezależnie od tego jak sobie owo „po śmierci” wyobrażamy. Możemy uważać, że po śmierci po prostu nic nie ma, że jest ona jak zgaszenie światła w pokoju. Możemy także wierzyć, że istnieje życie po śmierci, że trafimy do jakiegoś nieba albo piekła. Albo, jak uważają buddyści, możemy po śmierci się odrodzić i dalej uczestniczyć, ale już jako całkiem inna istota, w procesie życia.

Możliwości jest wiele i nie zwracałbym uwagi na ich treść, bowiem jest ona drugorzędna względem samego zaistnienia takich myśli. Niezależnie od tego, czy śmierć w moim pojęciu jest końcem wszystkiego, czy też początkiem wiecznego życia, z czysto pragmatycznego punktu widzenia wartość ma tylko to, że o niej myślę. Jeśli śmierć jest cały czas ze mną, niby nieodstępny towarzysz podróży, którego kątem oka widzę za swoim ramieniem, to czyni ona moje życie sensownym. Sens ten nie bierze się z jakiś pocieszających wizji, a jedynie z samego faktu obecności tej myśli w mojej świadomości.

A oto dlaczego tak jest. Nie pamiętam narodzin, pierwszej chwili naszego istnienia, a była to moja pierwsza inicjacja. Mogę natomiast pamiętać (w sensie sanskryckiego słowa smriti) o drugiej inicjacji, jaką jest śmierć. Taka pamięć (smriti) jest niczym innym jak uważnością. To dzięki uważności każda chwila mojego życia przynależy do jego całości, nadaje mu ona pełnię i konsystencję. A nic tak nie wzbudza uważności, jak myśl o śmierci. Wyobrażenia o tym, co „po śmierci” są tylko podpórkami dla świadomości, do których nie należy się zbytnio przywiązywać, a jedynie zwracać uwagę, czy są skuteczne.

W taki oto sposób śmierć, ale tylko pamiętana śmierć, służy mojemu życiu. Tak jest jej rola, ma być służką życia. I o tyle człowiecza egzystencja przewyższa życie zwierzęce, że człowiek wraz z narodzinami swojej świadomości może pamiętać o śmierci. Wchodzimy w życie nieświadomie, jak zwierzęta, ale wychodzimy zeń świadomie, jak ludzie. A cały czas naszego życia jest nam dany po to, by stać się człowiekiem. Uda się to temu, kto pamięta o śmierci, kto nieustannie patrzy w jej oczy, w pełni świadom iluzyjności swoich wyobrażeń o niej.

O egzystencji

Rumuński filozof Costica Bradatan pisze w swej książce Pochwała porażki:„Ludzka egzystencja to na tyle zagmatwana sprawa, że jeśli ktoś nazbyt łatwo się w niej odnajduje, to mamy prawo podejrzewać, że ten ktoś oszukuje”. Trudni mi nie przyklasnąć tej obserwacji. Zewsząd otaczają mnie ludzie, którzy się tak „łatwo odnajdują” w egzystencji, twierdzą, że mają się dobrze, że żyją szczęśliwie, a nawet że odnieśli tzw. sukces. Prawie wszyscy z nich oczywiście oszukują, zarówno mnie, jak i przede wszystkim samych siebie. To oszustwo przychodzi im jednak w sposób całkowicie naturalny, ba, nawet nie wiedzą, że oszukują. Są bowiem ofiarami redukcji złożoności egzystencji do paru prostych spraw, takich jak psie pieniądze, szmatława konsumpcja, iluzyjna władza, nędzny seks, głupiutka religia czy kretyńska ideologia polityczna – a jak coś z tego przełkniemy, wtedy już sprawy mają się łatwo. Wystarczy wszystko całkowicie spłaszczyć i już można wszystko znieść. Niestety, koszty tego zabiegu są ogromne.

Spłaszczanie egzystencji rozpoczyna się w dzieciństwie, dzięki czemuś, co dorośli nazywają wychowaniem. Dzięki tej egzystencjobójczej aktywności możliwe jest trwanie schematów kulturowych, struktur społecznych i stereotypowych relacji międzyludzkich. Mówiąc dosadnie – jeśli dziecko wystarczająco wcześnie zaakceptuje przekaz swoich rodziców: „Bądź idiotą, tak ja jestem idiotą, bo i moi rodzice byli idiotami, i ich rodzice, i rodzice ich rodziców”, to ma duże szanse na to by łatwo „odnaleźć się” w egzystencji. Nie zmienia to jednak faktu, że pozostaje idiotą. Jak wiadomo bycie idiotą polega na tym, że się nie jest świadomym bycia idiotą. Podobnie ktoś nie wiedzący, jak bardzo życie go przerasta, uważa je za proste i mniema, że mu dobrze w tym życiu idzie. Nie ma gorszego złudzenia. Rodzi ono albo wisielczy entuzjazm pod hasłem „jestem zwycięzcą”, albo absolutną bierność spod znaku „tak już jest i nic się nie zmieni”.

Cóż bowiem taki „odnajdujący się” w egzystencji człowiek uważa za udane życie? Nic więcej ponad długotrwałe okresy apatii przerywane krótkimi epizodami taniego hedonizmu, podlewanego używkami (tu mam na myśli to wszystko, co wymieniłem powyżej) – i to ma być odpowiedź na zagmatwanie egzystencji? A w ten sposób żyją dziś praktycznie wszyscy ludzie, niezależnie od wieku, wykształcenia, religii, poglądów, tożsamości i dochodów. Co za różnica, czy ktoś praktykuje ogłupiający hedonizm w hotelu za tysiące dolarów, czy w taniej knajpie? Czy jest kapłanem podniosłej religii, czy też wyrafinowanym naukowcem? Aktywistą dowolnej ideologii czy może zwykłym prolem, któremu na niczym nie zależy? Nie istnieje żadna istotna różnica, o każdym z nich można powiedzieć, że pędzi swoje życie „w cichej rozpaczy”, jak to znakomicie ujął Thoreau. Ale wszyscy są błogosławieni, bo o tym nie wiedzą!

Egzystencja oznacza bycie świadomym tego, że życie mnie całkowicie przerasta, że jest czymś nieskończenie bardziej skomplikowanym niż cokolwiek, co mogę sobie wyobrazić. Że moja świadomość nie jest nawet ową jedną dziesiątą góry lodowej, wystającej ponad poziom morza nieświadomości, ale że jest tylko malutką śnieżynką na szczycie tej góry. Że wszystko, co myślę o moim życiu jest w najlepszym razie iluzją, jeśli nie zwykłym, pospolitym kłamstwem. Że fundamentalnie nie rozumiem ani siebie, ani niczego, co robią inni ludzie. Że jestem niczym innym jak kropelką wody, spuszczoną w otchłań wzburzonego oceanu, który za chwilę ją przyjmie w swoje objęcia. Z tym zastrzeżeniem, że nawet ten obraz również jest niczym innym jak tylko iluzją mojego umysłu. Umysłu tak znikomego, że jedyną jego cnotą może być przyznanie się do całkowitej niewiedzy.

O filozofii i normozie

Zauważyłem, że różni ludzie próbują mnie nieustannie wrzucać do jakieś mentalnej szufladki. A to jestem dla nich filozofem, a to jungistą, a czasem gnostykiem. Sam wolę określenie privatdenker. Rozumiem przez to kogoś, kto ma swoje prywatne myśli na różne tematy, czasem uzasadnione, a czasem nie. Wszystkie one jednak biorą się z trwających ponad czterdzieści lat prób zmagania się z tym światem. Nazywam to czasem filozofią, ale nie upieram się przy tej nazwie, bo nieraz używam słowa duchowość albo jeszcze jakiegoś innego. W każdym razie uprawianie tego, co nazywam filozofią leczy mnie z normozy, czyli konstytucjonalnej dolegliwości naszej świadomości. Polega ona z grubsza na tym, że uporczywie przejmujemy z naszego otoczenia przekonania, poglądy i niczym nie uzasadnione opowieści. Wydają się one lekarstwem, ale są najczęściej jedynie źródłem naszego cierpienia.

Warto by się z owej normozy wyleczyć, wyzwolić z cierpienia. Ale wyzwolenia nie da nam żaden zewnętrzny system filozoficzny czy religijny, gdyż każdy z nich jest właśnie niczym innym jak tylko wyrafinowanym sposobem, w jaki mózg zajmuje się samym sobą, czyli jest najbardziej podstępną formą normozy. Wszelkie systemy są niby błyszczące i lepkie sieci pajęcze, kuszące swą śmiercionośną symetrią słabe umysły, a rozrywające się dopiero pod wpływem silnego podmuchu samego życia. Sposoby myślenia i ujmowania rzeczywistości są niczym innym jak społeczną opresją, konformistycznym glajchszaltowaniem indywidualnego umysłu. Kultura jako taka to właśnie system opresji, zbiór wymagań, które z niewiadomych powodów inni ludzie uważają za konieczne.

Filozofia to nie żaden zewnętrzny system, to nieustanne zmienianie naszego postrzegania świata. To ciągły ruch, zmierzający ku kompletnie świeżemu spojrzeniu na całość naszego doświadczenia. To nie poleganie na myśli, ale odwrócenie się od niej, by od nowa zapytać o to, czym jesteśmy i czym jest ten świat. Bez żadnych wstępnych założeń, bez wdrukowanych nieświadomych presupozycji, w rwącym strumieniu życia odnaleźć siebie. To jest filozofia. Dla niektórych może to zabrzmieć paradoksalnie, ale filozofowanie polega nie na myśleniu, ale na utwierdzaniu się poza naszymi myślami. Filozofia to miłość mądrości, a ta mieszka poza naszymi myślami.

Życie jest bardziej złożone niż jakakolwiek myśl o nim. Myślenie jest wtórne, zawsze następuje po przeżyciu. Albo czasem – co gorsza – poprzedza je i nadaje mu poroniony kształt. Najpiękniejsze chwile w życiu to te, w których nie myślimy. Są one kroplami doświadczenia, ożywczymi i karmiącymi nasze istnienie. Myśl jest szara i nudna. Wracając na koniec do normozy, powiem tylko,że charakteryzuje ona wszystkich ludzi, a szczególnie tych, którzy się nigdy nie skalali myśleniem. Bo ten, kto wie czym jest myślenie, ucieka od niego, nie utożsamia się z myślami. Natomiast normotycy tkwią nieustannie w swoich głowach, utożsamiając się z głosem, który mówi im nieustannie o tym, czym są i co mają robić. I z tego bierze się całe nieszczęście tego świata.

O zniweczeniu siebie i poczuciu humoru

Karl Jaspers napisał kiedyś: „Człowiek jest zawsze czymś więcej, niż wie o sobie”. To nie jest tylko gładka fraza wygłoszona przez filozofa. To wskazówka mówiąca jak żyć. By wcielić ją w życie, musi być uzupełniona o wymóg praktyczny – masz unicestwić wszystko, co twoim zdaniem wiesz o życiu. To wszystko, co wiemy o życiu jest bowiem niczym innym jak ukrytą wiedzą o sobie. Spoczywamy w samozadowoleniu, uważając, że wiemy wszystko o wszystkim, a to pozwala nam pędzić swoje życie w sposób bezrefleksyjny. Nawet w obliczu systematycznych porażek, znaczących konfliktów i nierozwiązywalnych problemów dalej utrzymujemy swój pogląd na życie. Co najwyżej uzupełniamy go o parę inwektyw pod adresem samego życia, bliźnich lub – najrzadziej – swoim własnym.

Jest niezwykle trudno poddać w wątpliwość to wszystko, co wiemy na swój temat. Dla wielu to byłoby tożsame ze zniszczeniem samego siebie. A tymczasem wątpiąc w siebie po prostu przestajemy być śmieszni, by czy nie jest śmieszny człowiek stawiający siebie w centrum całego istnienia? Wymyślający religie, w których sam Bóg się wciela w człowieka? Albo takie, jak buddyzm, w którym „cenne ludzkie ciało” otrzymujemy raz na eony trwania? Należałoby się z tego wszystkiego porządnie pośmiać. Niestety większość ludzi cierpi na brak poczucia humoru, i są – jako śmiertelnicy – śmiertelnie poważni, gdy tylko tematem są oni sami. Czasem owocem praktyki duchowej jest poczucie humoru. Jest to jednak dosyć rzadkie zjawisko, bo mi na myśli przychodzą tylko koany mistrzów zen, którzy wyraźnie nabijali się ze swoich uczniów. Uczyli ich w ten sposób dystansu do samych siebie, rozpoznania, że życie to gra.

Nie ma bowiem większego zagrożenia dla życia duchowego człowieka niż śmiertelnie poważne traktowanie samego siebie. Taka postawa owocuje kurczowym przylgnięciem do siebie i do własnego światopoglądu. Taki człowiek staje się po prostu nudny i przyciąga do siebie podobnie nudne egzemplarze homo sapiens. Wtedy w grupie zakładają nudną religię albo filozofię, i prowadzą swoje nudne życie, bez blasku, bez iskry radości, wyprute z cudownego, absurdalnego humoru, który przecież charakteryzuje ludzką egzystencję. Jak mawiał Jung, ludzie pozbawieni poczucia humoru są trudni w leczeniu. A przecież dana jest człowiekowi możliwość śmiania się z samego siebie. Jeśli ją odkryje, odkryje też, że ten świat to kosmiczny żart, platoński żart bogów, hinduska lila, czy też boska komedia Dantego. I wtedy wybuchnie niepohamowanym, gargantuicznym śmiechem, niwecząc wszelką powagę tego świata i samego siebie.

Nigdy nie mogłem pojąć dlaczego istnieje opinia, że śmiech i radość nie może prowadzić do przeżyć mistycznych. Być może ponurzy ludzie boży, jak Kalwin czy Mahatma Gandhi, transformujący swoje własne kompleksy w religię, przyczynili się do powstania tego przekonania, głoszącego iż sprawy duchowe wymagają absolutnej powagi i marsowej miny. Ale zostawiam ich przekonania przy nich. Ja jestem inny i dla mnie życie duchowe jest ścieżką pełną humoru, często absurdalnego i prowokatywnego, ale zawsze wyzwalającego. Jak to ujął Leszek Kołakowski: „Jako że świat nie jest naprawdę nam przyjazny, lecz raczej wrogi, trzeba wrogość jego stępiać humorem”. Rzekłbym jednak więcej: nie tylko stępiać jego wrogość ale i przenikać jego trzewia, wywracać je na nice i radować się nieustannie. Albowiem największy śmiech rodzi się wtedy, gdy rozpoznamy, że rzeczywistość jest dokładnie odwrotnością tego, za co ją uważaliśmy.

O psychologii

Podobno kiedyś Thomas Szasz, ojciec antypsychiatrii, stwierdził, że psychologia nie istnieje, jest tylko biografia i autobiografia. Długo przed nim Carl Gustav Jung powiedział, że dla każdego człowieka należałoby napisać osobny podręcznik opisujący jego indywidualną psychologię. Takie wypowiedzi możemy znaleźć u wielu wielkich psychologów. Wszelako narodzona w wieku XIX psychologia zawsze chciała być nauką, a nauka zajmuje się tym co ogólne i powszechne, co sprawdzalne, powtarzalne i statystycznie znaczące. Człowiek jest jednak indywiduum, jest jednostką, jedynym niepowtarzalnym płatkiem śniegu w całym wszechświecie. Tak jak jego odciski palców, jest nie do podrobienia. Jak więc może być przedmiotem jakieś nauki, nawet takiej jak psychologia?

Otóż nie może. Zgadzam się z moimi szanownymi przedmówcami. Nie ma czegoś takiego jak psychologia. Jest tylko pożyteczne społecznie złudzenie zwane psychologią. Każdy absolwent odpowiedniego wydziału i każdy terapeuta wykształcony w konkretnym nurcie terapeutycznym jest dobrze przygotowany, by stosować naukowe podejście do kogoś, kto w swej esencji takiemu podejściu się całkowicie wymyka, czyli do indywidualnego człowieka. Jeśli psychologia w ogóle działa to tylko dzięki temu, że większość ludzi zaprzepaszcza swój potencjał stania się indywiduum i w rozpaczliwym akcie konformizmu poddaje się mentalności stada. A to znaczy, że umiera za życia, nie rozwijając swej indywidualności.

Idealnym obiektem nauki jest elektron. Może nie wiecie, ale elektrony są identyczne, nie da się ich od siebie odróżnić. Pewien fizyk nawet powiedział, że istnieje tylko jeden elektron. To bardzo dziwne, ale fizycy mają dziwne pomysły. Człowiek niestety nie jest elektronem. A tak naprawdę człowiek nawet nie istnieje – nie ma człowieka, jest tylko Piotr, Małgosia, Adam, Kasia itd. Owszem, mają ze sobą coś wspólnego, na przykład 208 kości albo zestaw podstawowych emocji. Ale bycie człowiekiem nie polega na tym, by być manifestacją tego, co wspólne. Każdy wnosi coś indywidualnego, niepowtarzalnego do spektaklu zwanego życiem. Jeśli tego nie zrobi, nie wypełni zadania, jakie przed nim życie postawiło.

Oczywiście, mądry psycholog nawiązując relację terapeutyczną ze swoim klientem, zapomina o swoim wykształceniu i metodzie, w której był szkolony. Ale czyni tak tylko mądry terapeuta. A tych jest niewielu. Większość jest przerażona tym, co ich czeka w gabinecie i kurczowo trzyma się powszechności, metod i dogmatów. Podobnie czynią ich klienci. I tak toczy się ten światek. Psycholog leczy (co oznacza, że przywraca klienta do powszechności), a klient się cieszy, gdy dzięki udanej psychoterapii został przywrócony do powszechności. Obydwie strony są zadowolone, ale żadna nie doświadcza tego, co naprawdę znaczy być sobą.

Psychologia ma bez wątpienia duże osiągnięcia. Ale jak każda dziedzina pracy z ludźmi ma też swój cień. Powstała w wieku XIX i w ówczesnej atmosferze musiała przyoblec się w przebranie nauki. Moim zdaniem nie jest ona jednak nauką, ale reakcją na psychiczne i duchowe zagubienie człowieka ostatnich dwóch stuleci. Jest niczym innym, jak symptomem, który chce leczyć inne symptomy. Dobrze by było, żeby o tym pamiętali psychologowie i psychoterapeuci. Ci jednak, przytłoczeni ciężarem cierpienia ludzi, z którymi pracują, i bombardowani projekcjami uzdrowienia przez swoich klientów, wypracowali profesjonalną personę, przeradzającą się często w ochronny mur. Może kiedyś dusza człowieka będzie uznana i zaopiekowana tak, jak tego potrzebuje.

O wierze i doświadczeniu

Gdy dwa lata temu zanurzyłem się po raz pierwszy w życiu w przepiękne, krystalicznie turkusowe wody Adriatyku nie myślałem o niczym. Przepełniała mnie czysta radość, doświadczałem wody, ciepła i wiatru całym sobą. Skoczyłem z wysokości paru metrów i zanurzyłem się w głębie Adriatyku, całkiem im się oddając. To doświadczenie dostarczyło mi bardzo zmysłowej podstawy do zrozumienia pewnej metafory. Przypomniałem sobie bowiem powiedzenia typu: „Gdy zanurzasz się w morzu, nie ma znaczenia, czy wierzysz w wodę”. Odnoszą się one do doświadczenia rozmaicie pojętej boskości czy Boga.

Carl Gustav Jung zapytany kiedyś o to, czy wierzy w Boga, odpowiedział: „Ja nie wierzę, ja wiem”. Wyraził w ten sposób swoje doświadczenie, które opisał w Czerwonej księdze. Nie sposób jej tu teraz omawiać, ale jest ona wspaniałym zapisem zanurzenia się w wodach doświadczenia. Doświadczenie boskości to doświadczenie zanurzenia się w czymś co nas przerasta, co nas ogarnia i co nas przyjmuje do siebie. Jest w tym element zagrożenia, gdy nasze ego musi odpuścić i skoczyć. Jest też element miłości, gdy wynurzamy się w głębi i po raz pierwszy odczuwamy wspaniałą rześkość istnienia.

Tak więc nie warto poprzestawać tylko na wierze, nawet najsilniejszej. Warto odważyć się, skoczyć i zanurzyć się w nieznanym. Doświadczenie jest wszystkim, co może nam dać życie. Warto wykorzystać ten krótki czas, który nam ono oferuje, by nie tylko wierzyć, ale i zasmakować. Zasmakowanie daje mądrość, bo słowo sapientia pochodzi od sapere, czyli „smakować”. A jedynym czego można posmakować jest doświadczenie. Zanurzenie się w życiu, poczucie przepływu jest tym, co nazywa się czasem sensem życia. Takim poza wszelkimi słowami, a przez to jedynie prawdziwym.

Doświadczenie życia przepływającego w nas i poprzez nas jest też podstawowym doświadczeniem boskości. Gdy tego przepływu doświadczymy nie musimy już wierzyć w cokolwiek. Posiadamy wtedy wiedzę, która przenika do szpiku naszych kości. I nie jest ona niczym tajemniczym, jest po prostu głębokim, intuicyjnym, bezpośrednim wglądem, owocującym znajomością życia. Tylko tyle i aż tyle. William Blake opisał swoje doświadczenie pamiętnymi słowami: „Zobaczyć świat w ziarenku piasku”. Ja zobaczyłem świat i doświadczyłem jego esencji w błyszczącej, słonej kropli Adriatyku.

O Bazylidesie i terapii prowokatywnej

Bazylides był według Epifaniusza bezpośrednim spadkobiercą nauk Szymona Maga. Imię tego gnostyka wsławił Carl Gustav Jung przypisując mu swe napisane w 1916 roku Septem sermones ad mortuos, w których opisuje dwoistą naturę boga Abraxasa. Bóg ów – według Junga – to symbol Jaźni, pełni zjednoczonych przeciwieństw. Bazylides rzeczywiście nauczał, że istnieje najwyższy, nieujmowalny i niewyrażalny bóg imieniem Abraxas. Z niego emanowały kolejne byty duchowe, w liczbie 365, co jest zarazem wartością liczbową słowa Abraxas. Jest on zatem władcą czasu, i ma moc uwalniania od czasu. Jahwe natomiast to tylko jeden ze stworzonych poprzez owe emanacje aniołów, uzurpujący sobie władzę nad światem. Jezus z kolei był wysłannikiem najwyższego boga, swego rodzaju informatycznym wirusem, mającym za zadanie wyrwanie dusz ludzkich spod władzy złego boga Jahwe. Albowiem, jak twierdzą Bazylides i Jung, gdy mówisz ludziom o dobrym bogu – panujesz nad nimi, gdy mówisz o złym – wyzwalasz ich z niewoli.

To ostatnie stwierdzenie pokazuje, że gnoza to nic innego jak swego rodzaju terapia prowokatywna. Gnostyk mówi to, czego nie chcemy usłyszeć, co jest trudne do zaakceptowania, co nie zgadza się z naszą konformistyczną tożsamością. Większość ludzi, a na pewno wszyscy hylicy, pragnie spoczywać w łonie dobrego świata stworzonego przez dobrego boga. Gwarantuje to im dobre samopoczucie i nadzieję na przyszłość. Gnostyk natomiast jest tym, który dzięki posiadanej wiedzy wychodzi ze strefy komfortu, która tylko pozornie jest czymś dobrym i miłym, natomiast tak naprawdę jest więzieniem, kolonią karną, tuczarnią gęsi, podrzędną rzeźnią itp. itd. Uświadamia nam, że jesteśmy pacjentami (od patiens, czyli cierpiący) w samsarze (by zaczerpnąć termin z gnozy buddyjskiej), a w terminologii gnostycznej – psychikami.

Efektem tej terapii, o ile jest ona skuteczna, jest transformacja świadomości od psychika do pneumatyka. Od kogoś bardzo wrażliwego, odczuwającego zło tego świata, cierpiącego, nie znajdującego satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie unde malum?, do kogoś, kto przejrzał już kosmiczny żart Jahwe (to właśnie jeden z elementów prowokatywnych). Gnostyk, niczym rasowy terapeuta prowokatywny, mówi psychikowi: „Tak, dobry Bóg powiadasz? Bardzo dobry, stworzył świat, na którym jest tyle zła i nieszczęść, mordowanie dzieci, wojny, choroby, gwałty. Ten twój Bóg jest bez wątpienia bardzo dobry. Strach pomyśleć mój drogi, co by było, gdyby Go nie było, wtedy dopiero by było źle”. Atakuje w ten sposób nie samego psychika, a jego przekonanie. Gdy psychik je porzuci, uwolni się spod tyranii dobrego boga.

Uwolni się też tym samym spod władzy czasu, który jest w wielu współczesnych nurtach psychoterapii bóstwem bezwzględnym. Od podejścia psychodynamicznego po ustawienia systemowe, prawie wszystkie nurty psychoterapii uznają, że to nasza indywidualna przeszłość, albo dalsza przeszłość w postaci naszych przodków, determinuje wszystkie nasze cierpienia. Po części te nurty mają rację, bo ten, kto uwalnia się od czasu, leczy w sobie wszystkie rany świata. Ten, który potrafi żyć w teraźniejszości staje się gnostykiem, czyli znającym. A cóż zna? Ano samego siebie, owo coś czym jest, a co jest dlań nieustannym źródłem zadziwienia. I to jest prawdziwe zmartwychwstawanie, wydobycie się z obciążeń przeszłości, wyłuskanie siebie z tego wszystkiego, co mnie oblepia, a nie jest moje.

O sześćdziesiątce

Jutro są moje sześćdziesiąte urodziny. Według astrologii chińskiej jestem spod znaku Drewnianego Smoka, a takie połączenie znaku i żywiołu w życiu człowieka pojawia się raz na sześćdziesiąt lat. To zatem moje wielkie, chińskie urodziny. Na następne, w wieku 120 lat, nie mam jakoś nadziei. Ale, skoro jesteśmy przy Chinach, to przytoczę mój ulubiony tekst Konfucjusza: „Gdy miałem lat piętnaście swe wysiłki skupiłem na nauce. Gdy osiągnąłem lat trzydzieści, ustaliły się moje zasady. W wieku lat czterdziestu nie miałem już wahań. W wieku lat pięćdziesięciu pojąłem wolę niebios. Gdy osiągnąłem wiek lat sześćdziesięciu, rozumiałem wszystko, co kryło się za tym, co mi mówiono. Dopiero gdy dożyłem lat siedemdziesięciu, mogłem iść za pragnieniami serca nie przekraczając przy tym żadnej z reguł.”

Jak te konfucjańskie przemiany lat wyglądały w moim życiu? Cóż, na początku się uczyłem, a w wieku lat trzydziestu rozpocząłem pracę na uczelni. Po czterdziestce nie miałem wahań co do tego, że pewne zasady są po to, by je przekraczać. Późno po pięćdziesiątce wreszcie pojąłem wolę niebios, zmieniając radykalnie swoje życie. W wieku lat sześćdziesięciu wiem, że trzeba zachowywać daleko idącą rezerwę wobec słów, które słyszę, szczególnie jeśli jest to jakiś głos w mojej głowie. Czekam zatem na wiek lat siedemdziesięciu, by wreszcie pójść za głosem swojego serca, ale raczej też nie będę zważał na reguły. Chyba nie jestem zbyt dobrym konfucjanistą, ale cóż – bardziej me serce się skłania ku taoizmowi.

Wiek mój nie jest jakoś szczególnie sędziwy, takim wydawać się może tylko moim studentom, czterdzieści lat młodszym ode mnie. Jest natomiast na pewno wiekiem refleksji, podsumowań, spojrzenia na całość dotąd przeżytego życia. I to jest fascynujące. Jak pisał Hegel, sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu, niosąc ze sobą coś najsłodszego w życiu – spojrzenie swych dużych, zielonych oczy, które mówią mi o tym, jaki jestem. Spojrzenie to daje mi obiektywną wizję życia, poza marzeniami i obawami dawnych lat. Jest tak jak jest. Jedyną odpowiedzią na pytanie, jakie zdaje nam życie jest akceptacja wszystkiego, co się przydarza. Bo życie samo w sobie jest pytaniem skierowanym do nas osobiście i oczekującym indywidualnej odpowiedzi. By tej odpowiedzi udzielić trzeba osiągnąć pewien wiek. Dziś mogę odpowiedzieć: Tak, moje życie, kocham cię.

O syndromie Gauguina

Paul Gauguin przez dziesięć lat rozwijał swoją karierę jako urzędnik giełdowy, miał rodzinę, spłodził pięcioro dzieci. Od lat młodzieńczych zajmował się malarstwem, wystawiał swoje obrazy, które z czasem zwróciły uwagę krytyków. Gdy miał 35 lat zdecydował się porzucić pracę w agencji maklerskiej i oddać całkowicie malowaniu (podobno jeden z impresjonistów pochwalił jego obrazy i Gauguin wziął sobie to do serca). W wieku 37 lat rozstaje się z żoną, która nie chce żyć w nędzy, gdyż sprzedaż obrazów nie przynosiła dochodów. Gauguin sam wraca do Francji, żyje w kolonii artystów, przeżywa burzliwą przyjaźń z van Goghiem. W wieku 43 lat wyjeżdża na Tahiti, gdzie maluje i żyje w związku z nastoletnią Tahitanką, młodszą od niego o 30 lat. Umiera w wieku 55 lat.

Życie Gauguina jest przykładem tego, co psychologia nazywa przełomem wieku średniego. W jego przypadku – i w wielu innych – nie jest to matematyczna połowa życia, lecz okres, gdy pomiędzy trzydziestym a czterdziestym rokiem życia uświadamiamy sobie, że nasze dotychczasowe życie nie daje nam żadnej satysfakcji, a wręcz przeciwnie, jest źródłem frustracji i depresyjnych stanów umysłu. Syndrom Gauguina opisuje takie zachowania, poprzez które próbujemy odnaleźć swoje autentyczne ja, niejako narodzić się na nowo. Najprostszym sposobem na przeprowadzenie takiej zmiany jest zmiana radykalna środowiska w którym żyjemy. Wtedy myślimy, że zaczynamy nowe życie, incipit vita nuova, że niejako bez śmierci reinkarnujemy się ponownie w tym życiu fizycznym.

Czy w ten sposób możemy rzeczywiście zacząć życie na nowo? Pewnie niektórym się to udaje, inni się tylko rozczarują, jeśli za zmianą zewnętrzną nie idzie realna przemiana życia wewnętrznego. A to jest klucz do problemu przełomu połowy życia. Jak napisał Nietzsche, jest to okres, gdy następuje przewartościowanie wszystkich wartości. Według Junga: „Pierwsza połowa życia jest poświęcona tworzeniu zdrowego ego, w drugiej zagłębiamy się w sobie i pozwalamy mu odejść.” To, co w młodości widzimy jako fundamenty naszego życia, które zwykle odnajdujemy na zewnątrz, w drugiej połowie życia mamy odnaleźć w sobie. Słowem, te wartości, które kierowały nami w młodości, na starość weryfikujemy. Otwierające wersy Boskiej komedii Dantego mówią o tym doświadczeniu: „W życia wędrówce, na połowie czasu/ Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi/ W głębi ciemnego znalazłem się lasu.”

Proces ten, zwykle rozpoczynający się po 35 roku życia, może przybrać różne formy. Egzemplarycznym przykładem jest życie Gauguina. Starsi mężczyźni wiążą się z młodymi kobietami, a starsze kobiety z młodszymi mężczyznami. Zarówno dla jednych, jak i dla drugich, jest to obietnica odrodzenia, nowego życia. Nie wszyscy tak postępują, wiele osób nie zauważa przełomu życia, inne przechodzą go pozostając w stałym związku. Niezależnie od tego, jak doświadczamy przełomu połowy życia, czy przeżywając go jak Gauguin, czy też w ogóle nie zauważając, stanowi on kluczowy moment w naszym życiu. To wtedy parabola naszego życia przechodzi przez swój zenit, i zaczynamy zmierzać ku jego końcowi. Daje nam to możliwość zmiany postrzegania naszego życia i świata, wtedy możemy wszystko zobaczyć takim, jakim jest.

W 1897 roku, mając 49 lat, Gauguin stworzył swoje największe dzieło, monumentalny obraz „Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?”. Przedstawia on kilkanaście postaci, z których każda wydaje się być pytaniem o sens ludzkiej egzystencji. Każda pyta na swój sposób, i każda oczekuje innej odpowiedzi.

O partnerstwie

Cudowną rzeczą jest zakochać się. Gdy to się dzieje nie stawiamy sobie pytań o to, dlaczego akurat ta, a nie inna osoba wywiera na nas magnetyczny wpływ. Poddajemy się jej urokowi, oddajemy się wzajemnej rozkoszy i nie myślimy zbytnio o przyszłości. Całe szczęście jest w nas instancja, która myśli za nas. To nasza nieświadomość, o niebo mądrzejsza od świadomości, i to ona dba o to, by wybrać nam odpowiedniego partnera czy partnerkę. Dlaczego tak się dzieje? I odpowiedniego czy odpowiednią do czego?

Zapytajmy jakiegoś mądrego psychologa, bo to osoby, które współcześnie prezentują się jako specjaliści od duszy człowieka (choć słowa dusza unikają jak ognia). Niech będzie to Irvin Yalom, psychoterapeuta, autor wielu książek psychologicznych, fascynujących opowieści terapeutycznych i powieści. Cóż on nam powie? „Najsilniej fascynują nas partnerzy z którymi możemy po pierwsze odtworzyć, a po drugie przezwyciężyć traumatyczne przeżycia z przeszłości. Miłość jest zatem próbą przerobienia nierozwiązanych zadań. Od czasów antycznych uważana jest za chorobę, a zarazem lekarstwo.” Yalom to łebski człowiek, zatem spróbujmy rozpatrzeć, czy jego słowa mają sens.

Na początku należy stwierdzić, że to niezwykle ciekawe spojrzenie. Otóż okazuje się, że cały świat jest w tej perspektywie lekarstwem. Pełen jest bowiem mężczyzn i kobiet, którzy mogą w całkowicie naturalnym i nieświadomym procesie dobierania się pary uleczyć swoje traumy. Zwykle te traumy pochodzą z innego naturalnego i nieświadomego procesu, jakiem jest dorastanie w rodzinie. Jako dzieci jesteśmy nastawieni na miłość rodzicielską, jednak nasi rodzice (którzy też, niestety, mieli swoich rodziców), choćby byli przepełnieni najlepszymi chęciami (jak to zwykle bywa), ponoszą porażkę w swoich działaniach wychowawczych, gdyż brak im podstawowej mądrości polegającej na poznaniu samych siebie.

Mamy jednak owo lekarstwo, które zarazem jest chorobą, czyli miłość. Zgodnie z myśleniem mitologicznym, tylko ten miecz, który zadał ranę, może ją uzdrowić. Zatem wpadamy w ramiona partnera czy partnerki, wiedzeni nieświadomym pragnieniem uleczenie siebie, widząc w nim czy w niej kogoś lepszego i większego nawet niż nasi rodzice, kogoś, kto zaspokoi wszystkie nasze potrzeby. I tu mamy odpowiedź dlaczego miłość „nie działa”. Po pierwsze, nasze wymagania są zbyt duże. Po drugie, nasz partner czy partnerka również od nas wymagają tego samego. Nic dziwnego, że świat, miast przypominać łąki zasłane kwiatami miłości, przypomina pola bitewne z pierwszej wojny światowej, zasłane truchłami nieudanych związków. O wiele częściej odtwarzamy traumę z przeszłości niż ją przezwyciężamy.

Czy można na to coś poradzić? Ano tak, tylko nie jest to takie łatwe. Wprawdzie nieświadomość pcha nas do uzdrowienia, ale nie dokona się ono bez udziału świadomości. Faza zakochania, zauroczenia trwa przeciętnie dwa, trzy lata. Potem jest czas na drugą fazę, świadomości. W tej fazie, dzięki pomocy partnerki/partnera, możemy dość do uświadomienia sobie sfrustrowanych potrzeb z dzieciństwa, które doprowadziły nas do obecnego związku. A uświadomienie znaczy tu tyle i aż tyle, co zaprzestanie wymagania, by partner/partnerka je spełniał. Osoba, którą kochamy, jest od kochania, a nie od łatania dziur w naszej osobowości.

Bycie w związku to trudne zadanie. Stara przypowieść mówi, iż pewnego razu żona rzymskiego cezara zapytała rabina, co Bóg robił po tym, jak stworzył świat (bo ten fragment teologii judaistycznej jej się wydał szczególnie ciekawy, albo raczej ekstremalnie absurdalny). Rabin odpowiedział: Podjął się kolejnego trudnego zadania, mianowicie kojarzenia małżeństw (ostatnimi czasy jakoś mu to niezbyt wychodzi). Tak, tworzenie pary jest kontynuacją boskiego procesu stworzenia. I wymaga świadomości wykraczającej ponad zwykłe ludzkie funkcjonowanie. Ale zarazem życie we dwoje jest alchemicznym tyglem, w którym taka świadomość się kształtuje i prowadzi oboje do jednego życia. Wtedy dokonuje się hieros gamos (święte małżeństwo), co kabaliści nazywali basar ehad (jednym ciałem), a co chrześcijaństwo ujęło w formule: „Dlatego opuści ojca i matkę i złączy się ze swoim partnerem/partnerką, i będą oboje jednym ciałem.” (tłumaczenie zmodyfikowane, bo ewangelie się źle zestarzały).