O smutku antropocenu

Parę dni temu wysłuchałem bardzo dobrego wykładu na temat zmian klimatycznych i antropocenu. Pod koniec wykładu nagle zdjął mnie smutek (o „optymizmie” w antropocenie pisałem tu). Bo niby to wszystko już od dawna jest mi dobrze znane, wiem że istnieje konsensus wśród naukowców co do antropogenicznego pochodzenia zmian klimatycznych, które zagrażają istnieniu cywilizacji. Wiem, że są podejmowane piękne zobowiązania, takie jak porozumienie Paryskie z 2015 roku, mające na celu przeciwdziałanie zmianom klimatu. Ale jednocześnie wiem, że tak naprawdę nic się nie robi by przeciwstawić się zamianom klimatycznym, że biznes się kręci jak zwykle, czego najlepszym przykładem jest to, że w tym roku emisje CO2 wzrosły zamiast zmaleć. Trudno uciec od smutnej refleksji, że korporacje i rządy starają się jak najszybciej wyeksploatować wszelkie zasoby, nim ewentualne ogólnoświatowe rozporządzenia mogłyby im to uniemożliwić. Przykładem jest tu wycinka lasu Hambach przez spółkę energetyczną RWE, podjęta po to, by móc jak najszybciej wydobyć zalegający pod nim węgiel. Parafrazując ewangelię Mateusza: „Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu zatrzymać zmiany klimatyczne”. To najbogatsze kraje najbardziej przyczyniają się do zmian klimatu, a najbiedniejsze najbardziej na nich ucierpią.

Dobrze także wiem, że jedynym paradygmatem współczesnej cywilizacji jest nieustannie rosnąca konsumpcja. By ją zatrzymać musielibyśmy nałożyć na siebie duże ograniczenia, zbyt ascetyczne dla obecnej populacji, albo też drastycznie zmniejszyć ilość konsumentów. Niektórzy odwołują się w tym miejscu do zatrącających o teorie spiskowe rozwiązań, rodem z filmów sensacyjnych, które mają polegać na tym, że jakaś organizacja mogłaby doprowadzić do znaczącej depopulacji, na przykład wypuszczając śmiercionośnego wirusa. Moim zdaniem wizja jednego działania – pozytywnego czy też negatywnego – obejmującego całą planetę wypływa raczej ze złudnej wiary w jakiś „rząd światowy”, trzymający władzę i kontrolujący sytuację. Bardziej prawdopodobna jest w najbliższej przyszłości opcja polegająca na walce różnych potęg światowych o to, co jeszcze będzie dostępne (zasoby, obszary zdatne do życia itp). Depopulacja, co do której zajścia nie możemy mieć wątpliwości, gdyż jest ona jedynym wyjściem, urzeczywistni się w sposób właściwy dla homo sapiens, czyli głównie poprzez wojny i towarzyszące im choroby i głód.

Jedno jest pewne – „mała stabilizacja” epoki holocenu odeszła nieodwołalnie w przeszłość. Ostatnie 11.000 lat było jedynie swego rodzaju tymczasowym inkubatorem, w którym dzięki korzystnym warunkom klimatycznym wylęgła się obecna postać ludzkości. Dzisiaj ów zarodek już dojrzał, wykluł się z jaja i modyfikuje planetę. Niestety, te nieporadne próby modyfikacji niezbyt mu się udają. Jak na razie doprowadziły jedynie do tego, że mamy przed sobą krótki i nieprzewidywalny okres antropocenu, dynamiczny, zmieniający wszystko, praktycznie co dekadę odmieniający życie człowieka na Ziemi. To czas gwałtownych zmian, nad którymi nie tylko że nikt nie ma kontroli, ale także nikt nie może w najmniejszym stopniu przewidzieć ani ich przebiegu, ani tego, dokąd doprowadzą. Te zmiany mogą wywoływać rozmaite emocje. Może to być entuzjazm, jak u technologicznych optymistów, którzy wieszczą rychły świt sztucznej inteligencji, która odmieni oblicze Ziemi albo też możliwość nieograniczonych modyfikacji genetycznych dzięki dopiero co odkrytej metodzie CRISPR/Cas9 umożliwiającej łatwą, precyzyjną i stosunkowo tanią edycję genów. Może to też być smutek, żal za utraconymi możliwościami innych sposobów egzystencji, innych niż te dostępne w antropocenie, a bardziej odpowiadających naturze człowieka. Ukształtowała się ona przez dziesiątki tysięcy lat paleolitu i wyposażyła człowieka w spójny zespół reakcji i wyobrażeń, dzięki którym mógł on prowadzić w miarę sensowne życie. Niestety, proces udomowienia, jaki zgotował sam sobie gatunek homo sapiens w ciągu ostatnich 11.000 lat, doprowadził do wypaczenia natury człowieka. Wynikiem jest nasza obecna sytuacja, w której stoimy na skraju autodestrukcji. Holocen był w tej perspektywie tylko preludium do katastrofy, jaką fundujemy sobie w epoce antropocenu. Jak to zawsze mawiam – będzie to the end of civilisation as we know it.

1 komentarz do “O smutku antropocenu

Dodaj komentarz