Najprostszym sposobem uzyskania tożsamości jest przynależność do jakieś grupy. Czy to będzie plemię, czy gang czy też naród albo partia, jeśli tylko przynależę do grupy, to wiem, kim jestem. Mogę z dumą powiedzieć, że jestem członkiem tej grupy, że istnieje jakieś „my” nadające mi autoidentyfikację. Jednak zawsze jeśli są jacyś „my”, to pojawiają się też „oni”. Urzeczywistnienie z założenia pięknej i podniosłej idei wspólnoty, uznania wartości jednostki i pomocy wzajemnej prowadzi do nieuchronnego podziału na „my” i „oni”. Jeśli manifestuję przynależność do mojej grupy, tym samym odcinam się od innej i czynię jej członków swoimi wrogami. Dobrze wiadomo, że wskazanie wroga jest najprostszym sposobem doprowadzenia do konsolidacji zbiorowości i do zapewnienia satysfakcji jej członków, płynącej z odkrycia „osobistej” tożsamości. By poczuć się jednością z moją grupą muszę zatem zawsze wykluczyć z niej jakiś „innych”. Im silniej nienawidzę „innych”, tym silnej odczuwam więź ze „swoimi”.
Podział na „my” i „oni” sięga swoimi korzeniami naszych zwierzęcych przodków. Badacze prymatów opisują podział grupy szympansów na dwie mniejsze, pomiędzy którymi dochodziło potem do walk i zabójczej przemocy. Na tyle, na ile pozostajemy biologicznymi i emocjonalnymi spadkobiercami naszych zwierzęcych przodków, to taka dynamika jest także nieuchronna w życiu społecznym człowieka. W przypadku silnej polaryzacji, podobnej do tej, jaka obecnie rysuje się Polsce, nie ma zatem dobrych rokowań. Najbardziej wzniosłe słowa i odezwy nie pomogą, nie zmienią naszej natury. Ba, są często głosami wbrew tej naturze, jak chrześcijańskie „miłujcie waszych nieprzyjaciół”, doskonale nieskuteczne od dwóch tysięcy lat. Czy można wobec tej spektakularnej nieskuteczności dziwić się, że wypowiadane dziś słowa wzywające do zgody rozpływają się jak poranna mgła, gdy wschodzi słońce grupowej nienawiści?
Grupowa tożsamość ma bowiem ogromną wadę – pozwala na uniknięcie osobistej odpowiedzialności. W imię przynależności, ulegając prawom konformizmu, mogę uczynić największe zło. Przyjmując tożsamość grupową ulegam deindywidualizacji, wyrzekam się siebie jeszcze nim mogłem siebie poznać, odrzucam dążenie do samoświadomości chroniąc się w zbiorowym „my”. Nie mogę „kochać bliźniego swego”, jeśli nie wiem, kim jestem i nie kocham siebie. Dopóki ludzie szukają swego „ja” garnąc się jak nastolatki do afirmującego je otoczenia, dopóty ludzkość będzie wstrząsana plemiennymi walkami i nawet w najbardziej demokratycznych społeczeństwach fundamentem porządku społecznego będzie podział na „my” i oni”.
Grupa daje bezpieczeństwo, znalezienie oparcia w sobie daje wolność. Te dwie wartości są nie do pogodzenia. Są jak wahadło, które wychyla się raz ku jednej, raz ku drugiej skrajności. Poszukiwanie bezpieczeństwa owocuje podziałem i konfliktami wewnątrz społeczeństwa. Poszukiwanie indywidualnej wolności grozi alienacją i wykluczeniem, prowadzi potencjalnie do obarczenia jednostki problemami ponad jej siły. Te przeciwieństwa budują nieubłaganą dialektykę ludzkiej natury, od której nie możemy uciec. Większość społeczeństwa wybiera bezpieczeństwo grupowej przynależności, co prowadzi jednak do podziałów. Droga osobistej odpowiedzialności, odnalezienia oparcia w sobie wbrew zakusom tłumu, jest trudna i rzadko wybierana. Zgoda może jednak zaistnieć tylko pomiędzy tymi jednostkami, które nie poszukują swej tożsamości w zwierciadlanym tłumie sobie podobnych, lecz wydobywają ją ze swego wnętrza.